niedziela, 26 lutego 2012

Długa przygoda - czyli czas na małe podsumowanie ...

Ten tekst pojawi się na blogu -pijarskie-lso.blogspot.com- ,ale myślę, że nic nie stoi na przeszkodzi, aby pojawił się również tutaj (w ramach małej przedpremiery)... Jeśli jednak ktoś spodziewa się po mnie świadectwa, ułożonego od stóp do głów, ministranta ... może być trochę rozczarowany :P

Postawiono przede mną nie lada zadanie. Myślałem, że będzie szybko, łatwo i przyjemnie, ale po chwili zastanowienia, doszedłem do wniosku, że sklecenie kilku zdań o czymś, co było częścią mojego życia przez ostatnie 11 lat to ogromne wyzwanie. Co zrobić … nie pozostaje mi nic innego, jak tylko spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie: młodość nie wieczność… A pomyśleć, że jeszcze w połowie lat 90., jako w miarę „dojrzały” 4-letni gość – chodząc z rodzicami na coniedzielną Mszę Św. zarzekałem się, że ministrantem nigdy nie będę. Trudno się dziwić. Dużo bardziej atrakcyjne było dla mnie wtedy wpychanie każdej otrzymanej złotówki (przeznaczonej bądź co bądź na ofiarę) w szczeliny drewnianej podłogi naszego kościelnego chóru oraz skrzętne przemycanie doń kiszonych ogórków – które stanowiły w tamtych czasach moją ulubioną zabawkę na każdym kazaniu. Pewnie nie przebiję tym mojego brata, który uwielbiał zrzucać z balkonu zimowe rękawiczki na głowy wiernych, a swoją głowę wkładać między poszczególne elementy balustrady. Zupełnie niedawno dowiedziałem się także, że jedna z parafianek bardzo żałuję, że obydwaj jesteśmy już dorośli, bo nasze niecodzienne zachowania były dla niej zawsze wielką atrakcją.Wracając do tego, co kluczowe w moim wywodzie, wiele w moim postrzeganiu członków LSO zmieniło się po Pierwszej Komunii Świętej. Będąc jeszcze w aureoli świętości, przekonany o swojej wielkiej pobożności, postanowiłem wejść w to, z czego nie wyszedłem do dzisiaj. Nie chcę tu posługiwać się wyszukanymi, nic niewnoszącymi metaforami typu: „dzięki Słubie otrzymałem niezliczone łaski, które cały czas pozwalają mi pielęgnować żar bożej miłości, objawiający się każdego dnia w drugim człowieku.” Takie ubieranie w słowa tego ,co można powiedzieć w sposób dwa razy bardziej przystępny, jest moim zdaniem dość żałosne (i jest to główna przywara także wielu księży, ale to sprawa do rozważań na osobny tekst).Przez cały okres swojego „bytowania” przy Ołtarzu, bez wahania mogę stwierdzić - jestem dumny z tego, że udało mi się przejść właściwie przez wszystkie szczeble ministranckiej „kariery”. Do dzisiaj pamiętam drżenie to rąk, kiedy to pierwszy raz zamachnąłem się, by z impetem uderzyć w gong. Pamiętam też, jak starsi ministranci, przychodząc za pięć dziesiąta, bez skrupułów konfiskowali nam najlepsze pelerynki, które mieliśmy „zaklepane” pół godziny wcześniej (od tamtego czasu moim życiem kieruje zasada „nie rób drugiemu, co Tobie niemiłe) oraz pierwsze czytanie Modlitwy Powszechnej. Czasami nie mogę uwierzyć, ilu fajnych ludzi – kolegów „po fachu”, nowicjuszy, kleryków, księży, koleżanek ze scholki - poznałem przez te 11 lat. To był wyjątkowy czas. Wszystkie publiczne występy, którym oddawałem się przy ambonie, w dużym stopniu zdecydowały o tym, że postanowiłem studiować dziennikarstwo i komunikację społeczną. Bardzo miło wspominam również „pijarskie akcje”, w których zawsze było miejsce dla LSO (parafiady, czuwania, przedstawienia). Takie rzeczy uczą człowieka samodyscypliny, współpracy w grupie. Szkoda, że docenia się to dopiero z perspektywy czasu.Nie powiedziałem jeszcze o rzeczy najważniejszej, a od tego pewnie powinienem zacząć. To, że odważyłem się stanąć przy Ołtarzu, jest chyba najlepszą modlitwą jaką mogłem skierować do Boga. Tak naprawdę każde odklepane bezmyślnie „Ojcze Nasz” jest niczym w porównaniu ze świadomym ofiarowaniem swojego czasu dla Niego. Często zdaję sobie sprawę, że za pewnymi rzeczami, które tak bardzo mnie w życiu zaskakują, nie może stać przypadek. Tutaj działa ktoś jeszcze. Kto wie, być może dlatego, że ja również, jako ministrant czy lektor robię coś dla Niego?Hmmmmm… rozpisałem się. A miało być tylko kilka zdań. Nie wiem, czy ktoś dotrwał do końca ... jeśli tak, to niech uwierzy „staremu wyjadaczowi” – ministrantura to nie obciach, ale coś, co wnosi w życie człowieka naprawdę ogromne ilości pozytywów… coś pozwala poczuć się dla Boga kimś szczególnym.

4 komentarze:

  1. "Nie wiem, czy ktoś dotrwał do końca ..." Żartujesz sobie? Mogłoby być tego cztery strony A4 i tak bym przeczytała.

    Ciekawe, muszę przyznać. Zwłaszcza, że czytam to jako osoba która ministrantem raczej nigdy nie będzie(łohohoh, no czego to ja nie powiem xP) i żadnego ministranta jakoś osobiście nie nie zna(poza przyjacielem mojej młodszej siostra - Karol lat 11).
    Tak z mojej strony, mając nadzieję, że nie brzmi to głupio, mówię - czytając to czuć, że pisane szczerze. Dlatego tak interesujące.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki wielkie:)) Chciałem usmażyć coś od serca;d, bo trochę zaniedbałem blogusia :>

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja znam Mariannę z konta na Deviantarcie :) Słyszałam, że istnieją takie parafie, w których dopuszczają dziewczyny do ministrantowania. Te notki do mnie trafiają. Mnie trudno od siebie mówić o Bogu. Ostatnio mam motywację żeby się bardziej postarać. Byłam na liturgii Wielkiego Piątku i ksiądz głosił bardzo mocne kazanie. Zaczął od przeczytania wiersza Bransztetera o grzechu niepopełnionym.
    Przy okazji wesołej Wielkiej Nocy życzę. A jak ktoś ma dużo do zadane to żeby się wyrobił. Piszę, bo sama mam taką sytuację.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za życzenia:) - wzajemnie: WESOŁEGO ALLELUJA
    Jeśli o chodzi o ministrantki to faktycznie istnieje coś takiego w Kościele. W Polsce głównie w parafiach w zachodniej części kraju. Watykan zezwala na dziewczęcą służbę, jednak wolną rękę ma w tej kwestii biskup konkretnej diecezji.
    Ja mam mieszane uczucia. Polecam książkę Hołowni "Kościół dla średniozaawansowanych" - kilka słów o minisrantkach się tam pojawia :)

    OdpowiedzUsuń